Jola i Pavson przyjechali do Neapolu w środę, o 19.24, jeżeli chodzi o ścisłość. Poradzili sobie bardzo dobrze i nigdzie się nie zgubili. Ja odebrałem ich z Neapolu, byłem bardzo precyzyjny (tylko 6 minut spóźnienia). Kolejką Circumvesuviana udaliśmy się do Torre del Greco, niestety autobusu nie udało się złapać (będzie za 20 minut – stało się to jednym z powiedzonek tego spotkania..), więc udaliśmy się piechotą, deszcz padał, 30 minut pod górę, można powiedzieć, że Jola i Pavson dostali porządny chrzest, aczkolwiek dzielnie to znieśli. W mieszkanku moim skonsumowaliśmy kolację oraz oddaliśmy się rozmowom, m.in. na tamat „co słychać u X?”. Jola i Pavson wręczyli mi prezenty, czyli polskie pisma oraz czekolady (to na podarki dla autochtonów). Odstąpiłem im moje łoże, niestety trochę zaskoczyła ich temperatura w mojej sypialni, raczej lodówka..Ja natomiast kimałem na stole w kuchni. I tak co dzień rano Jola i Pavson wychodzili z mrozu tropem zapachu gazu (ogrzewanie kuchenką) do kuchni, gdzie ja zwijałem swoje posłanie i siadaliśmy do śniadanka.