Wczoraj skończyłem tygodniowy cykl lekcji (jak może pamiętacie, prowadzę tę samą lekcję we wszystkich klasach..) pod tytułem „My Christmas present”. Dzieciaki rysowały i mówiły o swoim gwiazdkowym prezencie, a potem robiliśmy listę tychże prezentów na tablicy. Zatem mogę Wam zdradzić, że w tym roku we Włoszech rządzą: Play Station 3, Xbox 360, Nintendo DSI oraz Wii (nie wiem, czy znacie to ostatnie, to jest takie interaktywne badziewie podłączane do telewizorni, można udawać, że się ćwiczy np. boks, piłkę nożną albo taniec jakiś. Może to i fajne, bo się nie siedzi na tyłku, tylko się nieco rusza ciałem swym). Poza tym powodzeniem cieszą się również torebki Hello Kitty, rolki, komputery, książek otrzymało zaledwie kilka na kilkaset dzieci, za to był jeden króliczek, jeden piesek i jeden chomiczek. Obecnie rozpocząłem cykl „bajkowy”, czyli naukę języka „przy użyciu” bajek. Na pierwszy ogień poszło Brzydkie Kaczątko, zwane The Ugly Duckling. Idzie całkiem sprawnie, to bajkowe nauczanie, mankament jest taki, że przez prawie całą godzinę musze gadać (opowiadać bajkę, zadawać pytania „pomocnicze” itp.), więc po piątej godzinie trochę tracę głos. Dobry trening dla moich strun!
Również wczoraj po raz kolejny postanowiłem skorzystać ze słońca, ponieważ jak wiemy „dziewuszki lubiom bronz” na męskim licu. Przysiadłem na murku nieopodal mojego domku, wyciągnąłem gazetkę, zdążyłem poczytać z 15 minut, a tu nagle podjeżdża czarny mercedes. Okazało się, że to Luigi, właściciel pizzerii, który zawsze, gdy przechodzę przed jego szynkwasem, wita mnie słowami „Ciao Maestro!”. Również teraz rzekł „Ciao Maestro!” i stwierdził, że muszę koniecznie wpaść do niego, na „un buon caffe” (mieszka naprzeciwko „mojego” murku). Zatem, chcąc nie chcąc, musiałem pożegnać się ze słońcem, z brązem i w konsekwencji z dziewczynami.. Luigi oprowadził mnie po jego opustoszałej chacie (jest już dziadkiem, więc dzieciaki wywędrowały), pokazał mi kolekcję wypchanych ptaków (Iwinku, mam nadzieję, że Cię to zdanie zbyt nie podekscytuje..), gdyż jest myśliwym, i w końcu udaliśmy się do kuchni. Tam zaczął kucharzyć, ja oczywiście byłem już po obiedzie, ale zapach skusił mnie do skosztowania (zresztą, ja przecież jedzenia nie odmawiam..nigdy) tego, jak się okazało, risotto. W tzw. międzyczasie Luigi (jak się później dowiedziałem od Michelle, mojego gospodarza, Luigi jest przez przyjaciół nazywany „Maradona”, ze względu na swój niski wzrost i bujną czuprynę, obecnie nieco przerzedzoną, ale za to ładnie pofarbowaną..) wysłał mnie do ogrodu, żebym sobie nazrywał mandarynek. Muszę się przyznać, że sprawiło mi to jakąś snobistyczną przyjemność, to stanie na drabinie i zrywanie mandarynek. Człowiek w sumie niejeden owoc w życiu z drzewa zerwał (jakież to metaforyczne..), ale mandarynki?! Za wszystko inne można zapłacić kartą Piza..A te psiary – bezcenne! Tak na marginesie, dzisiaj sąsiadka przyniosła mi kolejną torbę mandarynek, więc znowu mi to pognije, bo przecież to nie suchary, żeby je jeść non-stop, te pandarynki. Wracając do Maradony, zjedliśmy risotto, wypiliśmy kawę, wypiliśmy białe musujące wino, wypiliśmy gin, wypiliśmy wiśniową naleweczkę, i stwierdziłem, że biedny Luigi chyba po prostu jest trochę samotny. Zatem gdy się żegnaliśmy, miałem poczucie dobrze spełnionego obowiązku – nie dość, że pożarłem autochtońskie „piatto completo”, to jeszcze dotrzymałem towarzystwa kochanemu Maradonie!
Rozpocząłem delikatne poszukiwania jakiejś pracy, bo ta unijna jałmużna zaczęła się niebezpiecznie kurczyć, dzisiaj byłem w szkole językowej w Torre del Greco, pani oświadczyła, że co prawda zatrudniają tylko native speaker’ów, ale może zadzwonią do mnie w razie nieobecności któregoś z nauczycieli. Zatem: trzeba szukać dalej!