Dzisiaj obudzilem sie podziebiony, na dworze wialo, lekcja jakos za bardzo nie wyszla.. Moim zwyczajem zaczalem sie troche dolowac. Strasznie nie chcialo mi sie isc na lekcje salsy, bo i nos zatkany, i morale nie te. Jednak sie zmusilem, poprosilem sasiada Waltera o podwozke (oczywiscie zle mu pokazalem droge i musielismy dzwonic do Susanny po pomoc). A na miejscu jakos wesolo, wszyscy sie milo witaja, ciao Miki (to moja nowa ksywa), buzi buzi, wielki kubanczyk w zielonych spodniach (on nie dawal mi buzi, ani nic innego) mowi mi, ze przez rok pracowal w Polsce, uczyl tanca Maryle Rodowicz.. Zaczela sie lekcja, czulem sie jakos swobodniej, niz za pierwszym razem. Juz nawet zaczalem niesmialo spogladac na siebie, probujacego tanczyc, w lustrze (wczesniej ten widok byl nie do zniesienia). Przez cala godzine cwiczylismy z Laura krok Salsy: one, two, three, four, one, two, three, four (w sumie moglaby liczyc po wlosku, to akurat bym zrozumial...). Pod koniec cwiczylismy krok do Merengue (teoretycznie banalny, z nogi na noge, ale jeszcze rytm, biodra, ramiona i robi sie trudno, dla mnie przynajmniej), potem w parze z Laura i tak nagle stwierdzilem: Madonna! TO zaczyna przypominac jakis taniec! I tak sie podekscytowalem, ze od razu przybieglem tutaj to napisac! Co prawda w tym tygodniu mamy zajecia codziennie (odrabiamy swieta), wiec moze juz pojutrze bedzie mi to tanczenie bokiem wychodzilo..? Albo bedzie mi wychodzilo ogolnie? Ktoz to wie. Czas pokaze. A zza sciany okrzyki "Mamma mia!" To Walter, Michelle i maly Ciro graja w pilke nozna na Play Station ;)