Piatkowa wyprawa na piwo uplynela pod znakiem “mialo byc inaczej, a wyszlo jak zwykle” – czyli ze pomylilem drogi i wywialo mnie na jakies pireneje. Szedlem, szedlem, ciagle pod gore, az zaczelo pachniec siarka – chyba zblizylem sie do wulkanu, albo tez bylo to miejsce zwane “tam-gdzie-diabel-mowi-dobranoc”. Diabla nie zastalem, za to gruby pan z wasem w restauracji powiedzial mi, ze moge dostac piwo na wynos, bo juz zamykaja. Zatem skonczylo sie plenerkiem. Kiedy z rozmysleniem spojrzalem na niebo, o malo nie oblalem sie browarem – zobaczylem Oriona. To jedna z konstelacji, ktora zapamietalem z moich animacji w planetarium. Na zywo robi wieksze wrazenie..
Wyprawa do Neapolu zaczela sie smacznym obiadem w domu Susanny (jak tak dalej pojdzie, to moze przywioze do Polski kilka kilogramow obywatela wiecej). Niestety w zwiazku z tym do miasta dotarlismy dopiero kolo 17tej, wiec zrobilo sie juz ciemno (niestety tutaj tez..), zatem zdjecia sa, jakie sa.
Susanna I Laura pokazaly mi rozne place, ulice, pomniki, koscioly, teatry, uniwersytety, ktorych nazwy oczywiscie od razu skrzetnie zapomnialem. Najwieksze wrazenie zrobil na mnie widok na miasto z brzegu morza (zatoka, wiec widac to, co “za rogiem”) oraz wysepka z zamkiem i mnostwem sympatycznych kawiarenek.
Po kilku godzinach lazenia nasze nogi powiedzialy “dosc”, wiec wsiedlismy w metro, potem w pociag w Neapolu (tam na stacji kupilem sobie komiks Dylan Dog, z ktorego zamierzam nauczyc sie plynnego wloskiego) I dotarlismy do Torre del Greco. Tutaj jeszcze dobilismy sie pizza (podobno w tym regionie jest najlepsza I przyznaje – tak pysznej jeszcze nie jadlem) oraz rozmowami o zyciu, smierci I wogole.
Opuszczam Was, bo jeszcze musze przygotowac lekcje na jutro, cos o Polsce I naszej bogatej kulturze.