To ostatni dzień pobytu Joli i Pavsona w Torre del Greco i okolicach. W niedzielę rano wybrali się do Rzymu. Ale za nim to nastąpiło, udaliśmy się do Sorrento, takiej typowo turystycznej miejscowości, gdzie podziwialiśmy piękne place, ulice, widoki, sklepiczki.. I skosztowaliśmy Limoncello, tutejszej wódy na cytrynie. Wieczorem mieliśmy w planie wypad do klubu w Portici, ale okazało się, że był ów klub otwarty dopiero od 22giej, więc udaliśmy się do domu, gdzie Pavsony uraczyły mnie kolacją-niespodzianką! Był pyszny makaron z mięsem wołowym chyba (mięso to rarytas, och tak!) i pomidorami, sympatyczne winko oraz Vicky Christina Barcelona w oryginale, bo nie umiałem włączyć napisów, ale dzięki temu pozwalaliśmy sobie na głośne komentarze na temat filmu i można śmiało powiedzieć, że moje mieszkanko na jeden wieczór zamieniło się w dyskusyjny klub filmowy.
W niedzielę, o ludzkiej porze, wstaliśmy aby spożyć razem ostatnie wspólne tutaj śniadanie – jajecznicę z tuńczykiem – i powędrowaliśmy na pociąg, który zawiózł Jolę i Pavsona do Neapolu.
Te cztery dni były dla mnie przesympatyczne, nie tylko dlatego, że miałem towarzystwo, ale przede wszystkim – dlatego że Jola i Pavson są po prostu idealnymi kompanami! Tęsknię!